Radio Rumbero

By:: Maksy Wolda
27 grudnia 2013

   Smąki Kąk był uzależniony tylko od jednej rzeczy we wszechświecie – od „Kąko Coli” (kakakolo jak mawiał).

Nabawił się owego uwielbienia dla brązowego Naguala już po pierwszym łyczku. Nic nie mógł poradzić na to, że zawsze chciało mu się pić, a pragnienie owe dostał w spadku po przymusowej propinacji przodków.

I pech czy fart chciał, że wyłącznie ów płyn zawierał w sobie wszelkie potrzebne składniki do ugaszenia smączego pragnienia.

Napój amerykańskich bogów.

Oczywiście tych południowo amerykańskich, którzy zalewali liście koki colą.

Ogólnie ekstraktów nie lubił, ale mimowolnie co jakiś czas, moczył trzy kilo listków w pieniącej się, brązowej chemii. W domu pełnym europejskich marud musiał zadowolić się zalewaniem mieszaniny liści bobkowych z konopnymi. Jednakowoż taka wersja napoju miała odmienny smak dla zmysłów niż wersja amerykańska. Dlatego kiedy tylko nadarzała się okazja, wyruszał na wakacje do Indian.

Po łyczek Kąko Coli.

 

Zazwyczaj pił brązowy płyn przed każdym wykładem, który zamierzał wygłosić. A ponieważ zaraz miał zrobić prezentację wyników badawczych na prowizorycznym uniwersytecie, gdzieś w prowincjonalnym miasteczku w Kolumbii – wiedział, że musi być rześki.

Za każdym razem podszywał się pod profesora Ćpąka, swojego kolegę (a może nawet alter ego z poprzedniej kadencji życia), profesora inteligencji pozaziemskiej, antropologa i etnografa świadomości.

To niezwykłe ile dobra wizytówka, własnoręcznie opublikowana książka, sieć fikcyjnych artykułów internetowych oraz garść niezrozumiałych cytatów, potrafi otworzyć drzwi. Jednak najistotniejsze były pojęcia. Nowe pojęcia. Nieznane nikomu słowa i definicje, a dla kamuflażu, tłumaczenie się nieznajomością języka, w którym wykład miał się odbyć.

Przeźrocza też, koniecznie. Śliczne, cudne renderki i zdjęcia ceramicznych figurek, które hobbystycznie produkował. Bardzo istotne dla ilustracji formacji i wiarygodnego wkręcania słuchacza. Całość domknięta w komplecie sfabrykowanych w malignie dzieł, spiętych wspólnym tytułem: „Slavica entheogenetica misteriousa”.

Jako naukowiec nigdy nie kłamał. Zawsze zaczynał wykład, sepleniąc łamanym angielskim: Proszę państwa oto etnobotanika fantastyczna i enteogenetyka imaginacyjna.

I nigdy – co było niewyobrażalne dla sceptycznych umysłów –  żaden jajogłowy nie domyślił się, iż pan wykładowca przyjechał jedynie  rozerwać się i sprawdzić jakie ziółka rosną w okolicy.

Tym razem wykład odbywał się przed maloką, czyli chałupą Indian Kasa, w której znajdował się szpital dla kryształów. Audytorium jak się przekonał, kiedy tylko przejrzał na oczy po malutkim łyczku kąko koli, przekąszonym twarożkiem z ajahuaski i oczyszczeniu dymem z cygara wielkości maczugi, składało się wyłącznie z kosmitów.

A może bogów. Tym razem przylecieli, jak sami sie przedstawili, galaktykanie z Ganimedy.

Spoważniał.

-Proszę państwa, – cmoknął z namaszczeniem, podpierając się manierą znawcy tematu – na Ziemi enteogeny używane są w zatrważająco zły sposób. Najczęściej ich użytkownicy wcale nie są tak bardzo extra terrestrial i zamiast kontaktować się z wami, oglądają filmy hollywoodzkie, bądź borykają się z pierdołami z których składa się wrzód zwany umysłem. A jedyną radą dla tych dwunogów, do których z ubolewaniem muszę przyznać, że sam się zaliczam, jest ciągłe zderzanie swojego ja ze swoim ja. Powinni badać relację ja-ja i wymyślać siebie tak silnie, by entertainment wewnętrzny robił się na full! – Z premedytacją nadużywał zwrotów obcojęzyczne.

-I wyjebać krytyka! – podkreślił uderzając pięścią w potylicę. – Nienawidzę tej mendy, która siedzi między półkulami ja i ja, i robi sobie z nas jaja. A przecież to my z niego powinniśmy sobie je robić. Paralizator archaiczny, neurozaur przeklęty… – zamilkł, bo konferencja zrobiła sobie przerwę na łyżkę twarożku z banisteriopsis.

-Drodzy bracia kosmicznej przestrzeni, – podjął po przełknięciu – opowiem wam trochę o tym co was najbardziej tutaj dziwi. Przedstawiciele gatunku Homo Zapieks zamiast świadomie budzić rzeczywistość wewnętrzną potężnymi enteogenami tłumią wyobraźnię, jakby bali się jej mocy. Tak, tak, boją się faktu, że są bogami i nie traktują Imaginacji, tak jak każde z was, jako kosmosu. Duchowego kosmosu. A zewnętrznej rzeczywistości wyłącznie jako formy ustabilizowanej komunikacji. Mówiąc między stwórcami własnych światów – to istny koszmar. Przecież nikt z nas, świadomych bogów własnej wyobraźni, nie lubi hakowania komunikatora zwanego światem obiektywnym i już dawno wszyscy się na to umówili by go nie tykać. Ale ludzie, proszę braci zza gwiezdnej miedzy, ogłupli dokumentnie. Szukają jakiejś magii zwanej nauką i zamiast porządnienie postawić swój wewnętrzny świat, próbują hakować reality. I co? I robią to za pomocą roślinnych enhancerow. I technicznych. I mineralnych. I wirtualnych. I co tam jeszcze!

Zapadła pełna trzasków oburzenia cisza.

Profesor Ćpąk będąc poważnym naukowcem niezwłocznie podjął się próby wybrnięcia z trudnej sytuacji informacyjnej w którą właśnie zabrnął.

-Zamiast z wami gadać, tak jak ja teraz, szukają was po niebie i modlą się żebyście przylecieli w metalowych puszkach! Jakże niewygodne tak podróżować. Dlaczego ci Slaves popadli w aż takie szaleństwo? – pytał retorycznie. – Musicie zrozumieć, że owe dwunogi moje rodzinne, to są cholerni malkontenci i jeśli nie dostaną w dupę, to nie czują, że coś się dzieje…

-Czy mamy im dać w odwłok kalny? – zapytał przypominający modliszkę, wąsaty osobnik.

– Co to, to nie – żachnął się badacz, kiedy spostrzegł, że zapędził się za daleko. –Nic to nie da, niestety! Sam próbowałem i jak grochem o ścianę. Za stabilni. Ale może przejdźmy teraz do prezentacji materialnej kultury enteogenicznej z Ziemi. Oto popielniczka – podniósł przedmiot ilustrujący.
– Oooo – usłyszał szmer zdziwionych głosów.

Z doświadczenia wiedział, że taki konkretny artefakt kulturowy jest w stanie wywrzeć wystarczające wrażanie na słuchaczach, pochodzących zza spoza czarnej dziury w życiorysie, i pchnąć wykład dalej.

Ale w tym momencie potężny wymiot szarpnął trzewiami wykładowcy. To aja zażądała natychmiastowego wyjścia z zafiksowanej opowieści.

Smąk westchnął .

Zafascynowani słuchacze siedzieli z otwartymi gębami, z których również wylewały się nudności. Pod maloką zadziałał efekt domina. Były wykładowca opuścił upaćkany wymiocinami but, który posłużył do eksterioryzacji informacji, a całe audytorium wybuchnęło gromkim rechotem oznaczającym zdrowie.

-Vomito bueno! – ryczeli w pełni zdrowia towarzysze, gratulując sobie nawzajem luzu.
„Tak, zdrowie to jest właśnie jak najszybsze puszczanie wszelkich rzeczy” – podkreśliła się na grubo integracja informacji, czyli prawdziwa kwintesencja obecnej nauki wewnętrznej.
-Aho! – ostatni przebłysk błękitnego kroplodonta z Ganimedy machnął mu z opadającej stałej kosmicznej imaginacji.

A radio Rumbero wciąż rżnęło u sąsiadów.

 

Kolumbia, luty 2013

(z „Xsięgi Yage”)

Category: Z Xsięgi Yagé | RSS 2.0 Both comments and pings are currently closed.

No Comments