Obrzędy wódu

By:: Maksy Wolda
10 grudnia 2012

Rzyg przeleciał nad głową ze świstem. Potwornie pogięta czasoprzestrzeń morderczo zaburzała grawitację.

– Jak nie urok grawitacyjny rzucony przez tego skurwysyna, Wiesława Sadło… – cedziły mi się jakieś słowa –  to sraczka! – ryczałem na pełen regulator nieostrości, nie dając wymsknąć się pokiereszowanej ręce mojego przeciwnika. Poślizg reakcyjny był niezwykle uciążliwy, więc cały świat błyskawicznie dystansował się do każdego mojego ruchu. I działał na zasadzie wańka wstańka.

Niestety po kilku rytualnych odruchach bezwarunkowych mojego oponenta leżałem do góry nogami – pomimo to percepcja obrzędu nie zmieniła się ani na jotę. Manewr był potężny, bo czarownik, pojedynkujący się ze mną na możliwości, ten drań z klatki obok, wywinął orła przeze mnie.

Setka przekleństw wciąż rzęziła mi w gardle – silny był urok rzucony na  mój przełyk, za pomocą duszącej, zaciśniętej ręki wroga. Udało mi sie szczelinowo wyrzęzić jakieś inwokacje.

– szsz kurwa…

Ponieważ ceremonia była już mocno zaawansowana; zostały rzucone najpotężniejsze zaklęcia, rzeczywistość zaczęła przypominać zmiksowaną słoninę z ogórkami z domieszką bólu. Nawet oczy przejęła jakaś wroga telewizja. Duch walki jednak nie oklapł.

W głębinie jestestwa aktywowały się nowe moce, i gdy tylko wystarczająco skoncentrowały się –  w wymiot – rozkojarzyłem napastnika strugą i  przeturlałem się na bok sycząc – a ty ze skóry synu….

Czarny księżnik, Wiesław, próbował machnąć we mnie swoją wyciągnięta poza ciało, nogą, ale jego manewr natrafił na pancerz płaszcza magicznego typu ramonzeka.

Jakimś cudem udało się nam podnieść do pionu, więc przystąpiliśmy do rundy drugiej straszliwego, mrocznego obrzędu.

Natychmiast rzucił sie na mnie jak czarci wieprz. Musiałem zrobić szeroko zakrojony zamach i wybić mu po zombie butelką z eliksirem życia.

Potworny demon, który opętał tego zmroczonego maga, uległ przemożnej sile perswazji po moim kontrataku. Opętany, osiedlowy wróg, padł na ziemię od fali zaburzeń grawitacyjnych, które zaaplikowałem jego materii.

Przez rzeczywistość przelewała się nieokiełznana moc transformacji obrzędowej i docierały kolejne energie z ostatnich kieliszków rytualnie wzniesionych…

To nie było barachło – prawdziwy spiritus movens poruszał całą sytuacją, więc ostatecznie i niepodważalnie magiczny krąg świadomości został przerwany.

Krew się lała z dziada. Widziałem jak wypełza z jego głowy coś czarnego , wstrętny robak wielkości myszy. Więc go, hyc, złapałem do flaszki.

I od tej pory inkuba trzymam na czarna godzinę.

Ale było blisko.

Nieuważny Wiesław stał się ofiarą opętania i chciał mnie zrazić swoim pasażerem.

Delirium tremens to dopiero jest potęga czarnoksięskiej sztuki. Nawet specjaliści z Haiti nie potrafią zrobić z człowieka aż takiego wora, jak mocne gorzały w Polsce.

Wciąż pozostałem najlepszym specjalistą w łapaniu takich tremensów, czarnuchów paskudnych. Co krok potwierdzała się stara maksym, że bez bólu nie można zostać w żadnej dyscyplinie mistrzem.

Na melinie, tfu, świątyni, trzymam same deliria ponabijane w niedopite i zostawione na czarną godzinę butelki. Nie ma na mnie i moich kolegów spod sklepu mocnych! Oczywiście, gdy zmienia się  stan świadomość w trakcie najpotężniejszego z rytuałów we wszechświecie – obrzędu wódu – każdy musi być czujny by nie dać się, za przeproszeniem, ojebać na flaszki. A Wiesiek wypił był dużo za kciuk dawkujący – więc egzorcyzmowałem go tak, by następnym razem opamiętał się był.

Nawet teraz … wszystko wciąż antropomorfizuje i cwaniakuje, czar nie pryska, moc kwiczy i znowu staje się człowiekiem. Ja wasz czarny, w sztok konsekrowany kot.

-Chał, chał… yyy… jak to było? Mrał? A kysz. Basta!

 

Category: Inne | RSS 2.0 Both comments and pings are currently closed.

No Comments