Dla A.F.
Wszystko parowało fantastycznie. Mgły przepełnione kotłującymi się intencjami, ulotne strzępy skrywanych fantazji, a nawet całe kłębowiska pomysłów wznosiły się we wstęgach ponad słowami i rozgrzane pierwszymi promykami uwagi, próbowały choć na chwilę znieruchomieć w konkretnych kształtach.
Czy oznaczały coś więcej ponadto, że czeka nas piękny dzień, niech pozostanie jeszcze bez odpowiedzi. Szczególnie, że, oto na tarasie, wyłaniającego się z tych niedomówień domu, siedziała obserwująca cały spektakl postać. Jak co rano, zawinięta w koc, przyglądała się mitologicznym zmaganiom tkanym z mgieł, kibicowała ulotnych aktorom roztańczonym ponad rozlewiskami. Ba, popijając z wielkiego kubka gęstą, słodką i parująca czekoladę, sama się do tych przedstawień przyczyniała. Jej symulacja pośmiertna była idealna.
Ta sprytna osoba, kiedyś zrozumiała, że największym komputerem na świecie, jest umysł Boga. Zhakowała więc go, za pomocą swojej sztuki, zapętlając wybrane drobiny w spójny fragment, tak by móc, przez większość wieczności, istnieć w swoim milusińskim świecie. I jakimś cudem to się jej udało.
Fimo, słynna artystka plastik, aranżująca swoją sztukę w szlachetnej, neuronowej masie firmy Fido, ta sama, która ulepiła z niej samą siebie, właśnie ukończyła swój miliard pięćset sto dziewięćsetny wzór. I wszystko wydawało się tak idealne, że chyba lepiej już być nie mogło.
Niestety mogło, bo nie była do końca zadowolona z efektu swojej pracy. Przyjrzała się ponownie zakrzepłej w mgłach, najnowszej rzeźbie. Cóż, miała przed sobą niezłą reprezentację pewnej wizji, ale faktycznie umknęło z niej coś istotnego.
Westchnęła i zwlokła się do kuchni, by przygotować dla wciąż śpiącej rodziny śniadanie. Już dawno przestało robić jej jakąkolwiek różnicę czy to są prawdziwi czy tylko symulowani bliscy; jej ukochani byli tak autentyczni jak powinni. Nie miało znaczenia, czy roi ich tylko w swojej solipsystycznej wizji, w której sama zresztą była tylko aktorką, czy też wszystko istnieje „na zewnątrz” i „naprawdę”. Owa subtelna różnica z biegiem czasu zanikała, za to jej wewnętrzna dynamika stawała się coraz większym powodem do zmartwień.
Dostrzegała, że na ekranach z mgieł na których pracowała, dzieje się coraz mniej interesujących rzeczy. Ten interfejs, owe narzędzie mające zagwarantować samospełnienie w pracy, traciło na oryginalności, efekty zaczynały się powtarzać. Kiedyś wystarczyło rzucić jakiś pomysł własnej masie neuronowej Fido, a zaskakujące kształty rodziły się same. Teraz musiała się bardzo nagimnastykować, żeby doprowadzić elementy do iskrzenia. Bała się, że przerobiła już całą dostępna jej wyobraźnię, użyła wszelkich kształtów pływających w jej podświadomości i cholera, coraz częściej wizje rozczarowywały ją. Pomimo perfekcyjnej konstrukcji świata, w jej serce zakradła się nuda.
Nie chciała dopuścić do siebie myśli, że jedyną szansą na przezwyciężenie melancholii, jest zakwestionowanie sensowności tego co ja otacza, prowadzące do brutalnej inkarnacji. Bała się potwornie wniknąć w niewygodne i drżące ciało i cierpieć w nim okrutną rzeczywistość. Ale mijały kolejne miliony prac i coraz bardziej pozbawiona napięć i tragedii wyobraźnia usychała.
-Archaniele Michaelu – szeptał czasem do męża – coś w tym naszym, wykupionym na wieki, symulowanym przez najlepszą maszynę, świecie szwankuje.
Nie chciał tego słuchać, bo jemu wystarczała dawka szaleństwa i zamętu, którą wprowadzali ich goście; zawsze znajdował się przy nich jakiś powód do wygłupów. Także sporadyczne podróże na drugą stronę rozlewisk pozwalały mu na doładowanie akumulatorów. Czasem cyknął jedno czy dwa zdjęcia boskim mgłom ciągnącym się za pracownią Fido, wyłapując cienie z innych światów. Poza tym, w ich ogromnym domu były kilkoro drzwi prowadzących do różnych odległych miejsc. Jedne wychodził na uliczkę w Amsterdamie, drugie otwierało się na Indie, tak, że można było wynurzyć się w zaułkach Benares. Ten dom wznosił sie na skraju dróg miedzy światami, między innymi symulowanymi brzdęknięciami duszy.
-Co to było? –Idealny mąż obrócił się gwałtownie próbując uchwycić jeszcze raz ten słaby dźwięk, który usłyszał przed chwilą. W tak doskonałych warunkach jakiekolwiek zgrzyty w świecie, stanowiły dla niego wisienkę na torcie. W zasadzie nie musiał robić nic innego, oprócz śledzenia błędów maszyny generującej im rzeczywistość, by czuć się spełniony.
-Gdybyśmy nie poddali sie transsubstancjacji cyfrowej, to dawno byśmy już nie żyli – powtarzał tą ostateczną prawdę jak mantrę, była jego opoką – A tak, wszystko jest jak dawniej, tylko, że dużo lepiej. Nasz mały świat będzie sie kręcił w nieskończoność.
Lecz naszą biedną Fimo te słowa wcale nie koiły, bo z głębin jestestwa dochodził jeszcze bardziej niepokojący głos. Brak do której już zupełnie nie chciała się przed sobą przyznać. Tęskniła za poezją. Coś chciało w niej pisać z takim samym zapamiętaniem, co kiedyś, dawno temu, kiedy było źle. Ale jej pięknie przeszklony gabinet, wiszący tuż nad rozlewiskami, z ryzą pachnącego, gotowego na wszystko, grubo ciętego papieru, wywoływał tylko paniczny lęk. Nie pamiętała kiedy ostatni raz tam weszła. Miała do siebie żal, że zapomniała, kiedy konstruowali ten dom, umieścić w nim jakikolwiek element, który pozwoliłby jej cierpieć, jakąś pretensję, awanturę czy zdradę, przynajmniej na tyle bolesną, by mogła o niej coś istotnego powiedzieć…
-Maksy, cholero, czy mógłbyś się już zamknąć – rzuciła przez ramię do mojej namolnej skłonności do zadręczania sobą innych. – Dzisiaj nie chcę o tym słuchać! I nie przypominaj o guziku, którym można sobie to wszystko wyłączyć. Tak jestem w twoje wyobrażani i to by było na tyle. A na marginesie, chyba o czymś zapomniałeś! – zganiła generator świata.
-Przepraszam. Tak, wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Sto … lat! Hmm, wytrzymasz jeszcze tutaj tyle?
Sztampo! Generatory opowiadań na każdą okazję v. 1.312
No Comments